Przed tygodniem wróciliśmy z Indii, tej ezoterycznej wyprawy, która tak naprawdę była pielgrzymką do miejsc świętych. Trudno nam się zebrać po powrocie. Trzy tygodnie wystarczyło, żeby zmienić tempo życia i działania. Przyglądamy się sobie i swoim reakcjom, poruszamy się wolno, wydaje się, że bez celu, a ja z niejasnym jeszcze poczuciem zmiany, która w nas nastąpiła i za chwilę urodzi swoje owoce.
Mamy moc wrażeń i przemyśleń, setki zdjęć i kilka tysięcy przejechanych kilometrów
w 11- tu osobowej grupie Polaków, szukających wrażeń, doznań duchowych, prawdy i wzniosłych przeżyć.
w 11- tu osobowej grupie Polaków, szukających wrażeń, doznań duchowych, prawdy i wzniosłych przeżyć.
Samolotem dotarliśmy do New Delhi. Zatrzymaliśmy się w centrum starej części miasta. Dojazd z lotniska do hotelu był już dla nas prawdziwym szokiem i zapowiedzią ciekawej przygody. Tłok, smród, nieprawdopodobny bród, ludzie śpiący na ulicach, krowy swobodnie spacerujące po mieście i sygnały klaksonów, które rozbrzmiewają nieustannie, bo oprócz wyciągniętej ręki pokazującej często kierunek jazdy są informacją dla kierowcy, że ktoś go wyprzedza i trzeba ustąpić mu miejsca. Jeszcze nie rozumiemy jak to jest, że wszyscy bezkolizyjnie poruszają się w tym zamęcie, zachowując jak na nasze krajowe przyzwyczajenia stoicki spokój.
Gotowi na przygodę i nowe, otwieramy szeroko oczy w zdumieniu widząc, że nikt nie przestrzega czerwonych świateł, a taksówka jak na jej wiek i standard rozwija stosunkowo dużą prędkość. Przeciskamy się wąskimi uliczkami i kiedy zatrzymujemy się po godzinie nie możemy uwierzyć, że to jest docelowe miejsce. Bierzmy swoje walizy z dachów samochodów i wchodzimy w zaułek i jeszcze węższe przejście, by po kilkunastu metrach wyłonił się z za rogu jak twierdzą Ci, którzy w Indiach są kolejny raz całkiem jak na hinduskie warunki świetny hotel, cały w marmurach o dźwięcznej nazwie Ganga Inn.
Rozlokowujemy się, podśmiewamy zdezorientowani dziwiąc się wszystkiemu, co nas otacza. Tragarze biorą nasze bagaże i niosą do pokoi, a my pozwalamy sobie usługiwać i uczymy się płacić za najmniejszą uprzejmość, oswajając się z tą nierównością poziomów, którą obserwować będziemy przez najbliższe tygodnie.
Nie znamy planów na jutro, bo dopiero tu na miejscu okaże się czy kupimy bilety na samolot. Z Polski nie mogliśmy ich zarezerwować, ani wykupić, ponieważ nie honorują naszych kart kredytowych.
Marek organizator naszej wyprawy zasięga języka w miejscowym hotelu, a my idziemy spać. Warunki są naprawdę dobre, a współwłaścicielem hotelu jest Hindus doskonale mówiący po polsku, którego poznamy za kilka dni, gdy wróci z Polski.
Rano okazuje się, że misternie tworzony plan wyprawy jest nieaktualny, ponieważ nie ma wolnych miejsc w samolotach. Marek wynajmuje dla nas dwudziestokilkuletniego busa mercedesa, którym będziemy podróżować. Pocieszeniem jest to, że zapłacimy mniej niż za latanie i poznamy Indie od środka.
Śniadanie jemy do 12-tej, po średnio godzinie oczekiwania na podanie, drugie pół zajmuje zapłacenie rachunku.
Wypoczęci i ciekawi świata ruszamy w miasto, które jest tuż za rogiem i jest jednym wielkim targowiskiem. Większość sklepów wygląda tak jakby u nas ktoś podniósł do góry drzwi szeregowo ustawionych garaży i wewnątrz urządził sklepy na klepisku. Wystarczy kilka metrów przestrzeni, przykrycie jakąś szmatą podłogi, żeby w tych wąskich pomieszczeniach rozwijał się biznes. Wszędzie jest kolorowo i połyskująco. Sprzedawcy wprost wciągają nas do sklepów zapraszając serdecznie i twierdząc, że zawsze możemy tylko obejrzeć. Takie odwiedziny kończą się na ogół zakupami, a oni są życzliwi, sympatyczni, i chętnie opuszczają ceny nawet, poniżej 50% kiedy umie się z nimi targować. Tę umiejętność będziemy doskonalić każdego dnia. Zdobywamy praktykę i zdajemy się na intuicję jak daleko posuwać się w tym handlowaniu.
Dziwią nas niskie ceny i zanim przyzwyczaimy się do nich, ciągle przeliczamy ze złotówek na dolary i euro by wreszcie płacić w rupiach. Kupuję od razu, bo nie wiem czy trafię tu drugi raz, wiec decyzje podejmuję szybko. Oszałamiają mnie wzory i kolory intensywne, soczyste i piękne, takie jakich u nas się nie nosi, a do których tęskni dusza otoczona powszechnie czernią i szarzyzną. Zastanawiam się, dlaczego tzw. cywilizowany świat odbiera sobie radość istnienia hołdując marazmowi, smutkowi i urawniłowce w ubiorze. Kupuje od razu cudowną taftową spódnicę mieniącą się na niebiesko i fioletowo, kilka par kolorowych wyszywanych świecidełkami spodni, chusty. Szaleję. Jacek przygląda mi się uważnie, a kiedy go pytam o zdanie odpowiada ze spokojem; Jeśli Ci się podoba, bierz, przecież to zaledwie kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych. Po powrocie do hotelu oglądamy wzajemnie swoje zakupy i cieszymy się wszyscy jak dzieci. Atmosfera jest miła i sympatyczna.
Z Bombaju dojechał już nasz nauczyciel jogi, który przez kilka dni będzie ćwiczył z nami kundalini jogę. Prowadzi nas na obiadokolacje i zamawiamy hinduskie jedzenie, wszystkiego po trochu, żeby popróbować i zapoznać się ze smakami. Pikantne, intensywne z uwagi na charakterystyczne przyprawy jedzenie jednym odpowiada innym nie. Ania mówi, że chyba spędziła tu kilka wcieleń, bo uwielbia tę kuchnię, mnie też smakuje. Cieszę się, dobrze się zapowiada.
Uczymy się już na początku, że standard jest gorszy niż u nas w dawnym barze mlecznym. Zapominamy o czystości, bo inaczej zmarlibyśmy z głodu. Ot, co kraj to obyczaj. Pierwszy raz jem rękoma ryż, ciabatę, mocząc wszystko w sosach dall.
Już wiem, że uczymy się tu cierpliwości nieustannie na coś oczekując. Podanie talerza, wody, kawy, czy rachunku zajmuje zwykle delikatnie mówiąc trochę czasu. Hinduscy kelnerzy słuchają nas uważnie, długo coś zapisują swoimi robaczkami na tajemniczych karteczkach, a potem przynoszą na ogół i tak co chcą, bo okazuje się, że nie rozumieją angielskiego. Nawet, jeśli towarzyszy nam Sanjay, nie możemy często ustalić, co jest co, bo nie ma europejskich odpowiedników.
Nasza grupa jest zaprawiona w podróżach, otwarta i często rozbrzmiewa śmiech, a strategia brania wszystkiego na wesoło sprawdza się doskonale. Jedynie Małgosia – restauratorka, czasami dziwi się i głośno komentuje miejscowe zwyczaje. Grupa jednak nie dziwi się jej postawie i jakoś to płynie.
Następnego dnia, odwiedzamy sufickiego profesora w jego szkole, który zapoznaje nas z jej mistyczno–ascetyczną ścieżką do poznania Boga. Sufizm jest próbą osiągnięcia jedności z boskim Absolutem. Nie posiada, sprecyzowanej doktryny, choć częścią światopoglądu sufich jest wiara w jedność rzeczywistości. Opowiada o swoim ojcu, który powołał szkołę do życia i o codziennych praktykach uczniów polegających głównie na regularnych modlitwach, recytacji formuł religijnych i boskich imion oraz grupowych śpiewach, studiowaniu świętych pism islamu,
a przede wszystkim na wyparciu się własnego ego.
a przede wszystkim na wyparciu się własnego ego.
Odwiedzamy też ogromną Bramę Indii (India Gate), postawioną w hołdzie poległym indyjskim żołnierzom, którzy zginęli w I Wojnie Światowej i na wojnach z Afganistanem. Budowlę ufundował 10 lutego 1921 roku książę Wielkiej Brytanii, a nazwiska poległych żołnierzy zostały wyryte na ścianach Bramy. Mierząca 42m wysokości Brama jest położona w bardzo ważnym punkcie miasta, w którym zbiega się wiele ulic i wokół niej zawsze się przejeżdża. Trawniki wokół bramy są pięknie utrzymane i przyciągają wielu ludzi na odpoczynek, szczególnie nocą, kiedy Brama Indii jest oświetlona. Okazuje się, że to normalne zjawisko, że ludzie śpią na ulicy, wprost na betonowych chodnikach i innych miejscach, których nam sypiającym w wygodnych łóżkach trudno sobie w ogóle wyobrazić.
Mnie osobiście trudno patrzeć spokojnie na żebraków, bezdomność i biedę i początkowo nie mogę się powstrzymać, mimo wokół słyszanych przestróg na temat dawania kilku rupii żebrakom. Doprowadziło to w końcu do tego, że kiedy podarowałam dziewczynce pieniądze chmara dzieciaków i dorosłych żebraków otoczyła nas prosząc o jeszcze i jeszcze a my, mimo że byliśmy w grupie nie mogliśmy się od nich opędzić i uciekaliśmy przed nimi znajdując dopiero schronienie w jakimś parku gdzie dla nich wstęp był wzbroniony.
Nauczyłam się, że kiedy podaruję coś jednej osobie na pewno pojawią się następne, będą wyciągać ręce i prosić błagalnie. To było tak smutne przeżycie widzieć tych nędzarzy, tę kobietę prowadzącą ze sobą wychudzonego niewidomego dziadka z przezroczystymi oczami, który miał być dla darczyńców gwarantem, że potrzebuje, widzieć ich walczących wprost o jałmużnę, patrzeć w piękne oczy małych dzieci, które zamiast chodzić do szkoły uprawiają zawód żebraka, że szłam zupełnie przybita, a następnego dnia w efekcie głębokiego przeżycia tej sytuacji, a może w odczuciu jakiś karmicznych wzorców obudziłam się z całkowicie opuchniętymi oczami i twarzą.
W Delhi medytujemy jeszcze w świątyni sufickiej. Spędzamy tam kilka godzin jednocząc się z Hindusami, którzy przyjaźni i życzliwi chętnie robią sobie z nami zdjęcia, a my z nimi. My kobiety uczymy się też, że nie wszędzie możemy wejść z racji płci i nieczystości, która się z tym wiąże. Przerabiamy jednak pokornie tę lekcję i spokojnie czekamy na relacje mężczyzn, którym wolno. Wracamy przed zmrokiem do hotelu na zajęcia jogi usatysfakcjonowani kolejnym dniem.
Ćwiczenia jogi są cudowne. Tym bardziej, że odbywają się przy zachodzącym słońcu na rozgrzanym marmurowym tarasie hotelu lub o świcie jak ostatniego dnia przed wyjazdem do Amritsar. Jogin wzmacnia nas specjalnie dobranymi ćwiczeniami, bo wie co nas czeka, a my nieświadomi trudów podróży powtarzamy je z zapałem. Jeszcze pożegnalne zdjęcia przed hotelem, ładowanie na riksze bagaży i dochodzimy do busika, którym będziemy podróżować przez najbliższe trzy tygodnie. Marek lojalnie pyta nas czy zgadzamy się na ten wehikuł oddając nam odpowiedzialność za wybór. Zwiedzeni wcześniej włączoną klimatyzacją, zajmujemy miejsca
i zgadzamy się radośnie również na proponowana cenę.
i zgadzamy się radośnie również na proponowana cenę.
W tej pielgrzymce, bo tak trzeba nazwać naszą wyprawę, towarzyszą nam dwaj Hindusi, kierowca oraz przewodnik Sanjay i tłumacz jednocześnie. Krocząc śladami mistrzów dalekiego wschodu odwiedzamy świątynie i miejsca, w których energię odczuwa się już zdejmując buty i stawiając gołą stopę na ciepłym marmurze lub klepisku.
Trudy podróży, upał i zmęczenie dają o sobie znać już od pierwszych przejechanych kilometrów. Okazuje się, że będziemy jeździć bez klimatyzacji tylko z włączonymi wiatraczkami przy każdym siedzeniu, które mieszają to gorące powietrze, co przynosi trochę ulgi, ale w konsekwencji wszyscy otwierają okna i przeciąg, który się tworzy trochę nas studzi. Jacek na dwa dni traci zupełnie głos. Janusz mimo upału owija się kocem. Mimo to trzymamy się dzielnie. Po kilkunastu godzinach podróży okazuje się, że to słynne ze Złotej Świątyni miasto jest gwarne i tłoczne. Żeby znaleźć hotel w wielkim mieście na trasie oczekuje na nas prawdziwy Sikh, ubrany w tradycyjne szaty i turban na głowie, a jednocześnie z turystycznym plecakiem na ramionach i mknie przez miasto na swym motorze,
a my za nim.
a my za nim.
Sikhizm jest rodzajem kompilacji islamu i hinduizmu. Z islamu pochodzi nieposiadający żadnego wizerunku, ani wcieleń Bóg, który jednak posiada „miliony imion”, a z hinduizmu, praktyki medytacyjne i wiara w możliwość uzyskania bezpośredniej łączności z Bogiem poprzez medytację prowadzącą do oświecenia i wiara w reinkarnację.
Po godzinie docieramy na miejsce i rozlokowujemy się w hotelu o kolonialnym charakterze gdzie następnego dnia jemy śniadanko w pięknej scenerii ogrodu wyobrażając sobie, że tak jadali kiedyś kolonialiści.
Wraz z naszym przyjacielem sikhiem o imieniu Hardeep jedziemy do międzynarodowej szkoły „ MIRI PIRI ACADEMY”, w której wcześniej był nauczycielem. Szkoła przyjmuje dzieci od 5 ego do 18 ego roku życia. Spotykamy tam Niemców, Kanadyjczyków, Anglików, Meksykanów, Hindusów i dzieci innych narodowości. Nauczycielami są ludzie z całego świata. Nauka odbiega od naszych wyobrażeń. Oprócz wiedzy ogólnej, głównie skupiają się na rozwoju osobistych talentów dziecka, nauce języków, odkrywaniu świata duchowego przez medytację i praktykę jogi. Zwiedzamy różne pracownie i miejsca zajęć, z uczniami spożywamy obiad i uczestniczymy w codziennej praktyce jogi w olbrzymiej sali medytacyjnej. Zasiadamy z tyłu za dzieciakami i włączamy się w zajęcia, które prowadzi bardzo młoda, piękna kobieta o posagowej urodzie, (Szwajcarka), ubrana w biały strój i turban na głowie. Zasiada na podwyższeniu i swoimi błękitnymi oczami ogarnia całą salę, około setkę uczniów. Ćwiczę i jednocześnie obserwuję, z jakim zapałem i chęcią dzieciaki ćwiczą kundalini jogę. Czasami po jej słowach rozlega się śmiech, ale wszyscy są skupieni i wykonują z zaangażowaniem ćwiczenia, a kiedy ktoś się ociąga lub pokłada druga opiekunka spokojnie podchodzi do dziecka, pyta, obejmuje, czasami przytula i coś szepce do ucha. Atmosfera wspaniała. Dzieciaki zaangażowane, ale niezmuszane, co od razu rzuca nam się w oczy. Wszędzie panuje życzliwość, swoboda, spokój. Wszyscy radośnie się do nas uśmiechają i chętnie rozmawiają. Obserwujemy, że dzieci są otwarte, troszczą się o młodszych i są ze sobą w dobrym kontakcie. Najmłodsza dziewczynka ma 8 lat i pochodzi z Niemiec. Rodzice mogą odwiedzać czasami dzieci, mogą też wyjeżdżać z nimi na zorganizowane na terenie Indii wakacje lub wracać na ten czas do swoich domów. Wszystko za 10 000 dolarów rocznie.
Żegnamy się z dyrektorką szkoły i wzbogaceni o te nowe doświadczenia z zakresu wychowania i nauczania jedziemy do Złotej Świątyni Sikhów w Amritsar.
Wyznawcy sikhizmu przestrzegają zasad moralności, diety i sposobu ubierania się. Młodzi, co podkreśla z dumą nasz młody przewodnik Hardeep powstrzymują się od współżycia seksualnego do czasu ślubu. Etyka sikhizmu wymaga samodzielnego utrzymywania się z uczciwej pracy, wzajemnego wspierania się i służby dla całej społeczności. Wszyscy są sobie równi, muzułmanie, hindusi, chrześcijanie. Boga można kochać nazywając go Allachem, Jahwe, Kriszną itd.
Przed wejściem do świątyni Hardeep zawiązuje nam turbany i tak przystrojeni, boso wkraczamy na teren świątyni. Widok jest niezwykły, bo świątynia zbudowana na wyspie, otoczona wodą, cała pokryta jest złotem. Pięknie oświetlona połyskuje z daleka, a nocą odbija się w wodzie i wszystko wraz z całym marmurowym otoczeniem wygląda zjawiskowo. Kroczymy po tym świętym miejscu i czujemy, że dotykamy czegoś wzniosłego, wyjątkowego, mistycznego.
Hardeep, który jest charyzmatyczną postacią, wzbudza ogólny szacunek. Wprowadza nas do świątyni, która w tym momencie jest właśnie zamknięta i dzięki temu mamy wyjątkowa okazję zobaczyć jak odbywa się codzienne sprzątanie polegające na tym, że marmurowe posadzki myte są mlekiem. Wszędzie czuć jego słodki zapach, a złote wnętrza, a nawet dach i ściany czyszczone są centymetr po centymetrze przez wiernych, którzy czynią to z nabożeństwem i radością na twarzy. Dowiadujemy się, że nawet administrowanie tą ogromną świątynią wykonywane jest społecznie i nie wolno nikomu z tego tytułu osiągać żadnych korzyści materialnych. Nasz przewodnik dumny jest z tego, co nam prezentuje, a ja myślę, że jest to w pełni uzasadnione.
Kapłan, który czyta księgę i palcem wiedzie po jej słowach jest niezwykle skupiony. Obok niego leży latarka na wypadek gdyby zgasło światło, bo musi czytać ją dalej bez żadnej przerwy. „Pani Księga”, która według wierzeń jest obecnie guru Sikhów w znaczeniu dosłownym. Napisana jest przez 11- tu guru, z których każdy miał bezpośredni kontakt z Bogiem i od 300 lat czytana jest bez przerwy właśnie w tej świątyni.
Po tych przeżyciach duchowych, medytacjach i kąpieli w uzdrawiającej wodzie jeziora powstałego na cudownym źródle, rankiem udajemy się znów w całodzienną podróż i docieramy do miasta o nazwie Katra. Spieszymy się, bo chcemy udać się do jednegoz najważniejszych dla hindusów miejsca pielgrzymek w Indiach, poświęconego trzem żeńskim bóstwom: SHRI MATA, VAISHNO DEVI, SHRINE BOARD.
W naszym wyobrażeniu była to piękna świątynia położona na szczycie góry. Okazuje się jednak, że musimy czekać na zezwolenie od wojska. Po dwóch godzinach możemy ruszać. Mamy pozostawić wszystkie ostre i skórzane rzeczy, portmonetki, paski, torby, w hotelu bo nas nie wpuszczą. Wszyscy o tym wiedzą, ale jak zwykle ktoś czegoś zapomina zostawić. Z naszego hotelu widzimy górę, na którą musimy wejść. Jest wysoko. Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem ubieramy się cieplej i zakładamy polary. Okazuje się, że słusznie, bo wrócimy do hotelu o piątej rano.
Podjeżdżamy do miejsca skąd można wyruszyć. Całą grupą wynajmujemy muły z poganiaczami. Przed nami 12 km wspinaczki. Zakupujemy sobie czerwone, zdobione złotymi literami i symbolami przepaski i jeden za drugim ruszamy w górę. Wszędzie tłumy pielgrzymów, z których większość idzie pieszo, niektórzy tak jak my docierają tam na mułach, a niektórzy jeszcze w ogromnych lektykach niesieni na ramionach ośmiu ludzi. Takich na trasie widzimy kilku, a ja nawet nie chce myśleć jak ciężko jest nieść taką gruba damę, którą właśnie mijamy. Nasi poganiacze cmokają i patykami poganiają muły. Krzyczę na mojego poganiacza, żeby nie bił muła, ale on choć zdziwiony moją reakcją dalej robi swoje. Marek, który martwi się o kondycje muła, schodzi z niego na chwilę, ale wtedy jego właściciel jest przerażony. Tak wśród tłumu wiernych śpiewających nabożne pieśni, radośnie się wzajemnie pozdrawiających, docieramy do połowy drogi. W trakcie byliśmy kilkakrotnie przeszukiwani, kobiety w osobistej kontroli obszukiwane przez kobiety, mężczyźni przez mężczyzn. Na postoju spędzamy około godziny, bo muły muszą odpocząć i się posilić. Idący z nami Hindusi masują nam nogi, stopy, sami niczym niezmęczeni. Po godzinnej jeździe na mule nie chce się nam na nie wsiadać ponownie, a przed nami jeszcze pól drogi. Wydaje się, że droga się nigdy nie skończy. Mijamy kolejne patrole, aż wreszcie możemy zsiąść z tych zwierząt.
Zostawiamy tutaj buty i wszystko, co mamy przy sobie, plecaki i aparaty fotograficzne w specjalnej przechowalni. I tak rozebrani idziemy wyżej. Obserwujemy, jak w tym miejscu większość pielgrzymów się przebiera, mężczyźni wkładają białe koszule. Niektórzy widać przebyli długą drogę i nieśli ekwipunek na wiele dni. Znajdując kawałek suchej ziemi czy ławki śpią i żaden gwar ich nie budzi.
W końcu ruszamy dalej, a po kilkuset metrach wchodzimy w jakiś tunel, wydaje się, że prowadzi do świątyni, dzwonimy dzwonkami podwieszonymi pod sufitem. Idziemy gęsiego, dochodzimy do miejsca, gdzie na podwyższeniu siedzi jakiś mnich, obok stoi żołnierz z karabinem. Zatrzymujemy się przez chwilę przy nim, robi nam na czole tilak, bordową kropkę z pasty sandałowego drzewa i pokazuje trzy złocone figurki bóstw wysadzane drogocennymi kamieniami. Po chwili żołnierz daje znak, że czas się przesuwać dalej, wiec idziemy przekonani, że to dopiero przedsmak świątyni, ale po chwili orientujemy się, że wracamy z powrotem. Z tyłu słyszę zawiedziony głos Diany, „ to niemożliwe, żeby to był już koniec”. W końcu kolejny raz dociera do nas informacja, że nie ważny jest cel, a droga i że oczekiwania rodzą rozczarowania. Nauczeni, wracamy już tym razem pieszo do hotelu.
Po krótkim wypoczynku ruszamy rankiem do Kaszmiru. Jesteśmy bardzo zaciekawieni i podekscytowani, ponieważ w Srinagarze nazywanym miastem słońca, z uwagi na przepiękne zachody słońca, odwiedzimy grób Jezusa. Zostaniemy tu całe dwa długie dni.
Droga kręta coraz bardziej, bo wysokość większa i wszyscy podziwiają piękne widoki, a Ania z Dianą z reporterskim zapałem fotografują podnóże Himalajów. Ja zdaję sobie sprawę, że odsuwam się od okna coraz dalej.
Czuję tę wyboistą ziemię, po której się przemieszczamy. Samochód kołysze i trzęsie się miarowo, wiatraczki wieją, na każdego z nas i szumią jednostajnie, a za oknami góry; piękne, częściowo pokryte chmurami, częściowo oblane słońcem. Mimo wysokości, na której się znajdujemy porośnięte bujną roślinnością. Na zakrętach zamykam oczy i w ogóle nie patrzę, ani w bok, ani do przodu, bo wolę tego uniknąć.
Nagle, zdaje sobie sprawę, że postępowałam tak też w życiu, kiedy nie chciałam się z czymś zmierzyć, zaakceptować, zgodzić – zamykałam oczy. Nawet w kinie, kiedy się coś działo, a właściwie wcześniej, zanim wydarzyła się bójka czy strzelanina odwracałam wzrok i otwierałam oczy dopiero po chwili.
Uświadomienie sobie tego faktu powoduje, że zadaję pytanie o przyczynę i otrzymuję natychmiastową odpowiedź. „ Że brak mi zaufania do stwórcy”, który wysłał mnie na te bezdroża i teraz czuwa nade mną i całą grupą, a ja o tym po prostu zapomniałam. Ta głęboka refleksja sprawia, że już po chwili mogę z entuzjazmem zachwycać się przyrodą, przepaściami i górami.
Tych kilka minut spotkania ze swoim uświadomionym lękiem być może były dla mnie najważniejszym doświadczeniem, jakie wyniosłam z tej podróży.
Marek dba o to by uatrakcyjnić nam pobyt i prosi mnie o ustawienie konstelacji rodzinnych dla grupy. Gdzie?- pytam zaskoczona, a on ze stoickim spokojem odpowiada, że może w jakiejś świątyni.
Wprawdzie nie w świątyni, ale na tarasie pod gołym niebem uczestnicy prowadzeni przez swe dusze porządkują historie swoich rodów, a uczestniczący w zajęciach Sanjay „odpływa” kompletnie. Dopiero po chwili orientuję się, że wyszedł z ciała i wstrząśnięty jest tą niebiańska podróżą gdzie spotkał istoty duchowe, które go obejmowały, tuliły, wszechogarniały. Ponieważ zdarzyło mu się to pierwszy raz jest całkowicie zdezorientowany, nie wie co się stało i prosi o pomoc. Mnie też zdarzyło się pierwszy raz, żeby ktoś na moich zajęciach wyszedł z ciała, więc nie mam gotowego rozwiązania, ale kładę mu rękę na głowie, drugą w okolicach serca i proszę, żeby spokojnie oddychał, a ja kontaktuję się z moimi duchowymi przewodnikami i proszę o pomoc. Pomoc nadchodzi i wkrótce słyszę spokojny oddech Sanjaya, czuję, że wraca do równowagi. Kiedy otwiera oczy ze zdumieniem słyszę wypowiedziane przez niego słowa: „chcę mieć taką żonę jak Ty”. Śmiejemy się i już wiadomo, że jest wśród nas. Opowiada o tym jak nie chciało mu się tu wracać z tych przestworzy gdzie spotkał anielskie istoty, które obejmowały go, przytulały, były z nim. Było mu błogo i bosko.
Ot, niezaplanowana duchowa przygoda.
W Srinagar najpierw odwiedzamy profesora Fida M., Hassnain, który przyjmuje nas serdecznie i poświęca kilka godzin na rozmowę. Jest autorem kilku książek o życiu Jezusa, również tłumaczonych na język polski. „Poszukując prawdziwego Jezusa”, czyli tajemnica „zaginionych lat”, zmartwychwstania i życia Jezusa po ukrzyżowaniu. Prezentuje nam też poprzednią książkę pt. „Piąta ewangelia” – opowiada, że Jezus w okresie powszechnie uważanym za nieznany tj., od 12 do 29 roku życia przebywał i pobierał nauki od największych mistrzów w Kaszmirze, że cieszy się ogromnym szacunkiem wyznawców islamu i buddyzmu.
Nam ludziom z zachodu trudno pogodzić się z tym, że Jezus dojrzewał i zdobywał wiedzę u podnóży Tybetu, a dla katolików nie do przyjęcia jest hipoteza, że mógł przeżyć ukrzyżowanie i przez wiele lat później żyć na dalekim wschodzie. Nasz profesor opowiada o nim jak o swoim rodaku, bliskim i znanym wszystkim mieszkańcom tego regionu i uświadamia nam z całą stanowczością, że Jezus należy do całego świata. Mieszkając tam szuka śladów i potwierdzeń życia Jezusa, pokazuje nam dokumenty, fotografie, które za tym przemawiają, o których pisze i prezentuje w swoich książkach. Nie przerywamy mu, czasami jedynie pada dociekliwe pytanie, bo chcemy usłyszeć jak najwięcej od człowieka, który całe życie poświecił dociekając prawdy. Jest wyraźnie zadowolony, bo jak powiedział otrzymał zgodę od władz na przeprowadzenie badań DNA szczątków Jezusa. Na tę zgodę czekał wiele lat, bo w jednym grobowcu złożone są ciała kilku świętych, a Jezus spoczywa na jednej z podziemnych kondygnacji. Wyniki DNA oprócz wcześniej zebranych dowodów będą ostatecznym potwierdzeniem prawdziwości jego badań.
Zapoznaje nas też z arabską baguą, której znaczenie znamy, ale kształt jej jest inny. Przeprowadza proces uzdrowienia dla kilku osób, błogosławi nas i żegna słowami, „wszyscy jesteśmy żydami.”
Po wyjściu od niego wszyscy czujemy energetyczną zmianę i duży spokój w grupie. Żegnamy profesora i jego dom, na którego bramie widnieje napis. „Życie liczy się uśmiechami, a nie łzami – wiek liczy się przyjaciółmi, a nie latami”.
To było dobre i mądre spotkanie. Zapytany czy nie zechciałby przyjechać do Polski, wyraża chęć.
Myślę sobie-naprawdę trzeba mieć otwarty umysł i serce, żeby na grób Jezusa wybrać się do Indii. My dokonujemy tego i po pół godzinie jesteśmy w tym, jakże mało znanym miejscu, skromnym, żeby nie powiedzieć ubogim, ale o wspaniałej energii. Docieramy tam z właścicielem naszego hotelu „Sułtan”, który na te dwa dni staje się naszym przewodnikiem. Nasz bus wzbudza u miejscowych muzułmanów zaniepokojenie, ale przewodnik tłumaczy, że jesteśmy jego rodziną, co wydaje się dziwne gdy się na nas patrzy. Specjalnie nie pytając nikogo o zgodę wchodzimy szybko do środka. W tym przedsionku grobowca spotykamy trzy młode białe dziewczyny, a kiedy zaczynamy szeptać po polsku mówią nam dzień dobry. Siadamy na ziemi, żeby na chwilę poczuć energię tego miejsca, a kiedy zapraszamy je do wspólnej medytacji natychmiast uciekają. Mimo kategorycznego zakazu, udaje nam się zrobić kilka zdjęć.
Nie możemy jednak zostać długo i po kilkunastu minutach musimy wyjść, bo głośne rozmowy i niezadowolenie słychać już na zewnątrz. Nie bardzo rozumiemy dlaczego tak jest, ale pospiesznie odjeżdżamy ciesząc się z tego, że w ogóle się tam dostaliśmy. Po drodze mijamy trzy młode Polki, które idą ulicą. Szkoda, że nie udało się nam porozmawiać.
Tego dnia świeci piękne słońce, a na tej wysokości wreszcie nieco chłodniej. Pływamy kolorowymi sikharami, podobnymi do gondoli, po jeziorze Dal Lake, które otoczone jest wysokimi szczytami Himalajów. Zatrzymujemy się na chwilę na wyspie w Nehru Park i rozkoszujemy się atmosferą tego cudownego miejsca, które nazywane jest Wenecją Północy. Wracając zwiedzamy jeszcze kilka wodnych hoteli, które mieszczą się na dużych pływających barkach i dokonujemy zakupów słodyczy, napojów i biżuterii za wielokrotnie wyższą cenę niż na lądzie. Nikt jednak nie umie oprzeć się temu szaleństwu, a ja zakupuję naszyjnik ametystów oprawionych w srebro.
Właściciel hotelu okazuje się być bardzo operatywnym człowiekiem i zaciąga nas do swoich znajomych na zakupy. Nawet trochę się złościmy, że nie daje nam swobody i pewnie zarabia na nas swoją działkę, co jak wyjaśnia nam Sanjay jest zupełnie normalne bo na tym przecież handel polega, żeby przyciągnąć klientów. Najpierw zwiedzamy fabrykę kaszmirskich dywanów, ale mimo ich urody i trwałości nie udaje mu się namówić nikogo do zakupu, a potem wchodzimy do kilku pomieszczeń wypełnionych wyłącznie przepięknymi kolorowymi szalami, których ceny wahają się od kilkudziesięciu do kilku tysięcy rupii. Sprzedawcy rozkładają je przed nami, prezentują, doradzają. Każdy z nas bawi się tym na swój własny sposób, i po półtorej godzinie wychodzimy usatysfakcjonowani. Kilka osób namówione przez naszego przewodnika jedzie do fabryki mebli, a dwie dziewczyny zakupują jeszcze po łóżku, szafki i stoliki, które do Polski dotrą po dwóch miesiącach.
O zmroku słyszymy modły dobiegające z meczetów, których tutaj jest bardzo dużo. Wieczorem wychodzimy z hotelu nad jezioro, ale nie oddalamy się zbytnio. Wszędzie widać patrole żołnierzy i nie wydaje się tu być zbyt bezpiecznie. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy ma typowy standard, spotykamy w nim szczura, a drzwi hotelowe zamykane są na najzwyklejsze kłódki.
W ciągu dnia idziemy do ogromnego meczetu, dokładnej kopii Medyny. Tu okazuje się kolejny raz, że kobiety zostaną w przedsionku z innymi kobietami, a mężczyźni po założeniu specjalnych przykryć głowy mogą wejść dalej. Czekamy na nich spokojnie.
Następnego dnia jedziemy w góry, ale zwiedzeni pogodą wczorajszego dnia nie zabieramy ze sobą stosownych strojów, i kiedy już tam docieramy jest zimno, pada deszcz i musimy zrezygnować z kilkukilometrowej górskiej wycieczki, którą mieliśmy odbyć konno. Jesteśmy niepocieszeni i górale także. No cóż wracamy. Moja specjalnie zakupiona na tę wyprawę nieprzemakalna kurtka, leży spokojnie w hotelu.
Kolejny dzień obserwujemy jak toczy się życie w tym kraju i trudno nam uwierzyć w to, że tyle tu biedy i nędzy. Widzimy np. taką scenę, gdzie kilkanaście kobiet pracuje przy budowie drogi, to znaczy, przenosi kamienie, tłucze je na mniejsze i układa. Mijamy też miejsca gdzie zaledwie kilka osób rozbija obozowisko przy drodze i tam żyje. Te namioty, to kilka patyków przykrytych jakąś szmatą, czasami folią. Są tak prymitywne, że wierzyć się nie chce, iż tak można żyć, a jednak. Czasami coś się buduje, ale tych nowych luksusowych miejsc jest stosunkowo mało. Trzeba jednak z radością zauważyć, że ten kraj postawił na oświatę i wszędzie po drodze widzimy dzieci ubrane w kolorowe mundurki szkolne, które idą grupkami na zajęcia lub jadą rowerami, a często też dowożone są nowymi, szkolnymi autobusami. Machają nam radośnie i pozdrawiamy się wzajemnie.
Po drodze jak zwykle egzotyczne posiłki. Ponieważ jada się tutaj rękami, w każdej restauracji jest umywalka, w której można umyć ręce. Nad nią czasami wisi lustro, a to co obserwujemy podczas tego postoju wprawia wszystkich w zdumienie. Otóż, do takiej umywalki podchodzi Hindus, myje ręce przegląda się w starym lustrze, wyjmuje zza niego grzebień, czesze swoje kruczoczarne włosy i następnie wkłada grzebień ponownie za lustro dla następnego gościa, a sam udaje się do stolika.
Do hotelu docieramy bardzo późno w nocy, ale za to jest komfortowy, z pięknym widokiem na góry, które tutaj mają już 6.600 m wysokości.
Zwiedzamy miasto Kangara, odwiedzamy bazar, na którym kupujemy kolejne pamiątki i drobiazgi i udajemy się do świątyni Dalaj Lamy położonej na wzgórzu. Dochodząc do niej przechodzimy przez teren, na którym stoi kilka bloków – budynków gdzie mieszkają mnisi. Wszędzie tutaj kolorowo, bo mnisi ubrani w ciemnoczerwone skromne szaty pięknie się prezentują. Uśmiechają się do nas przyjaźnie, niczemu się nie dziwią. Mijamy otwarty olbrzymi namiot, w którym zgromadzeni są młodzi chłopcy, siedzą w regularnych rzędach i praktykują głośno odmawiając modlitwy. W powietrzu czuć atmosferę uniesienia.
Przyglądamy się wszystkiemu uważnie i kiedy wchodzimy po schodach do świątyni, widzimy zgromadzenie dorosłych mnichów. Wchodzimy do środka i zasiadamy z tyłu za nimi uczestnicząc w tym obrzędzie. Słyszymy śpiewy mnichów intonowane niskim potężnym głosem, instrumenty muzyczne nam nieznane i jesteśmy całym sobą w innym świecie, innej kulturze, przyjmowani jak sąsiedzi czy bracia.
W trakcie ceremonii mnisi otrzymują małe paczuszki z żywnością, które zabiorą ze sobą. Wszystko odbywa się sprawnie i bezszelestnie. Każdy z mnichów otrzymuje też po 100 rupi (ok. 8zł). To zupełnie inaczej niż u nas, gdzie ksiądz czeka na nasze datki. Tam każdy wierny otrzyma posiłek i picie i jeszcze będzie mógł zabrać z sobą coś do domu. Obserwujemy to kolejnego dnia, gdy przychodzimy na uroczystości bliżej nam nieznane, na które ściągają okoliczni mieszkańcy. Twarze inne, wyraźne rysy tybetańskie, stroje też charakterystyczne dla tego regionu. Widać, że to mieszkańcy gór. Cieplej ubrani, otuleni grubymi chustami.
Kiedy przybywamy, w świątyni są tłumy i na zewnątrz też. Okazuje się, że mieścimy się jakoś, siadamy w kucki na ziemi przykrytej szmatami. Mieszkańcy obserwują nas uważnie, uśmiechając ścieśniają się i robią dla nas miejsce. To cudowne czuć się na innym kontynencie jak wśród bliskich. Do świątyni zjechał właśnie najwyższy hierarchawtradycji buddyjskiej Karma Kagju z Karmapą.
W trakcie jak zwykle roznoszone jest jedzenie i picie dla wszystkich. Do kubeczka plastikowego nomen omen coca coli wlewają mi trochę herbaty i dostaję suchy placek podobny do naszych podpłomyków. Miejscowi zajadają ze smakiem, widać, że długo schodzili z gór i że byli głodni i zmęczeni, a tu oprócz strawy duchowej i tych przepięknych pieśni, które rozbrzmiewają głośno przez cały czas, mogą się posilić. Nie mogę wypić tej herbaty, jest słona i tłusta. Dla nich to przysmak, a ja oddaje nieopróżniony kubek. Spotkanie modlitewne dobiega końca. Serwerzy wynoszą przed budynek wielki kocioł z upieczonymi suchymi plackami przypominającymi żołnierskie suchary. Ludzie nabierają je do siatek i niosą do domów.
My też powoli wychodzimy, przepełnieni tym uroczystym nastrojem i jedziemy do Manali. Odwiedzamy świątynię Chatoakach. Jest inna, bardziej surowa niż te, które wcześniej widzieliśmy. Pozostajemy w jej pobliżu. Tutaj też są porozstawiane stragany, ale wszystko bardziej skromne. Naprawdę nie ma na czym oka zawiesić. Marek, Lucyna i Janusz decydują się na położenie węża na głowie, oczywiście za opłatą, a my robimy im zdjęcia. Spotykamy tu człowieka przebranego za małpę, który wydaje charakterystyczne zwierzęce odgłosy i zaczepia nas, żeby zrobić z nim zdjęcie. Odpoczywamy przed straganami i popijamy świeżo wyciśnięty sok z granatów, ananasów
i czego sobie człowiek chce.
i czego sobie człowiek chce.
Idziemy pod górę przez miasteczko, w którym sklepiki po obu stronach i sprzedawcy zapraszają do ośrodka. Jacek kupuje mi duży wisior z turkusem, który pięknie połyskuje w słońcu.
Na terenie miejscowej świątyni w przestronnej otwartej jaskini spotykamy ludzi, którzy przypominają nam „dzieci kwiaty”. Siedzą sobie na klepisku, palą ognisko i popalają jakieś „zioła”, wychudzeni, ale piękni zarazem, rozmawiają z nami przyjaźnie. Ania z Dianą palą z nimi fajkę pokoju.
Po południu udajemy się do ciepłego źródła, żeby się wykąpać. Droga wydłuża się i zastaje nas zmierzch, kiedy dojeżdżamy na miejsce. Okazuje się, że stąd jeszcze dwa kilometry. Prowadzi nas kawałek jakiś miejscowy Hindus, a kiedy docieramy do szerokiej płytkiej rzeki zostawia nas pokazując kierunek wycieczki. Przechodzimy wpław na drugą stronę i idziemy gliniastą drogą. Ponieważ jest coraz ciemniej, a nie mamy latarek spieszymy się i grupa się rozpada. Marek z Kasią i Anią gdzieś w przodzie, a my podążamy w kierunku bliżej nieznanym. Lucyna traci buta i idzie w czyjejś skarpetce, wszyscy są zdezorientowani. Szczęśliwie wyłania się księżyc i orientujemy się, że jesteśmy na jakiś polach, łąkach i nie wiemy zupełnie dokąd idziemy. Po chwili błąkania się podejmujemy wspólną decyzję o powrocie do samochodu, ale w powrotnej drodze spostrzegamy Marka, który „już” po nas wraca wykąpany.
Prowadzi nas do źródła i okazuje się, że miejsce jest niezwykłe, urokliwe i mieści się w starej opuszczonej świątyni. Wskakujemy na nagusa do niego, tylko Sanjay zostaje, bo jak twierdzi dla niego to zbyt duży szok kąpać się razem kobietami i do tego nago. Bawimy się doskonale, woda jest ciepła i miła. Leje się gęstym strumieniem z pyska posągowego tygrysa, a my przesuwamy się chodząc wkoło tak by każdy mógł doświadczyć jej siły i masarzu. Nikomu nie chce się wychodzić, nad nami rozgwieżdżone niebo i cisza, aż ktoś przytomnie pyta czy my jesteśmy całkiem normalni, żeby tak po nocy siedzieć na drugiej półkuli w jakiejś sadzawce i jeszcze odczuwać radość? Wybuchamy śmiechem i powoli wychodzimy z wody, a Jacek robi nam zdjęcia zanim dobiegniemy do swoich ręczników. Jeszcze godzinę zajmuje nam powrót na piechotę i kolejne dwie autobusowa podróż, ale tym razem nie musimy się myć przed snem tak dokładnie wiec zadowoleni i radośni udajemy się na spoczynek.
Żeby nie tracić czasu decydujemy się na powrót nocą do Delhi. To długa i męcząca noc. Najpierw jakaś ciężarówka obciera nas w tej ciasnocie i Sanjay z kierowcą domagają się odszkodowania za wgniecenia. Zbierają się wokół nas gapie i negocjacje trwają. W końcu Jacek wyjmuje swój aparat fotograficzny i robi zdjęcia ciężarówce, kierowcom i naszemu busowi i gdy tamci to zauważają, „miękną” i po kilku minutach sprawa zostaje załatwiona. Śmiejemy się długo z ich reakcji, aż w końcu wszyscy przysypiamy. Kiedy okazuje się, że złapaliśmy gumę obok patrolu wojska, musimy wysiąść. Niektórzy rozprostowują kości, a Ci bardziej rozespani śpią dalej na trawie. Kierowca zachowuje całkowity spokój i bez niczyjej pomocy wymienia oponę, a ja przyglądam się temu rozsiadając się wygodnie na krześle, które jest własnością żołnierzy. Odwozimy Kasię, która już musi wrócić do Polski i do pracy, a my następnego dnia, zmęczeni już tą drogą, docieramy wreszcie do aszramu Sai Baby w Rishikesh.
Miejsce niezwykłe. Z chwilą, kiedy przekraczamy jego bramy czujemy różnicę energetyczną. Można powiedzieć, że jest to luksusowy ośrodek, jak na tutejsze warunki. Pokoje w dwu standardach w tym lepszym jest klimatyzacja. Lucyna z Janem i my wybieramy te lepsze no i droższe pokoje. Potrzebuję już odpocząć po trudach podróży. Wszystkim puszczają nerwy, Jan czyści się przez dwa dni, Diana chce spać sama, Małgosia nie ma towarzyszki do pokoju, niektórym już się kończą pieniądze, zaczyna być trochę nerwowo. Wiemy, że to ostatni etap podróży i że jak za dwa dni wyruszymy rano w drogę to późnym wieczorem dotrzemy wprost na lotnisko w Delhi.
Jeszcze tego wieczoru wszyscy spotykamy się w pięknej sali medytacyjnej, gdzie ilość bóstw tam zgromadzonych jest naprawdę imponująca. Co rano będziemy tu przychodzić wraz z matką Mata Di by składać im niski pokłon kłaść, kwiaty i modlić się. Udajemy się też na spotkanie z nią. Mata Di udziela nam darszanu i opowiada o conocnych spotkaniach z Sai Babą, który ją systematycznie odwiedza.
Wraca myślami do wspomnień, kiedy przyszedł do niej pierwszy raz i powiedział, że wyrosła już z bycia żoną i teraz ma zająć się budową aszramu. Jak powiedział tak się stało i po kilku latach od tej rozmowy oprowadza nas po nim dumna, a jej były, już nie mąż, służy jej jako sekretarz. Środki na budowę pozyskiwali z datków i ten piękny obiekt powstał. Co dnia odprawia się tu wszystkie rytuały poczynając od porannych odwiedzin wszystkich bóstw składając im głęboki pokłon i przynosząc świeże kwiaty. O 2-giej w nocy zjawia się Sai Baba i rozmawiają.
Ostatniego dnia odwiedzamy dwa ośrodki dla trędowatych wraz z Matą Di, która się nimi opiekuje i otrzymują od niej po kilka bananów jakiś placek i herbatę z mlekiem. Wszyscy są bardzo radzi tej wizycie. My zostawiamy datki na ich utrzymanie i ubrania. Ja wracam przygnębiona widokiem okaleczeń spowodowanych chorobą. Już dziś są zaleczeni, ale życie i warunki w jakich żyją są przerażające. Oni sami są spokojni i wydaje się, że w jakiś niezrozumiały dla nas sposób pogodzeni.
Jeszcze kąpiel w Gangesie i wracamy.
Już na lotnisku w Helsinkach, Diana rozgląda się wokół i przytomnie pyta, czy my nie wyglądamy jakoś inaczej? W koło pojawiają się garniturki, szarzyzna – kolor choroby i czarny – kolor śmierci. Nie dziwię się, więc widząc zasępione miny i zasłonięte okularami oczy podróżnych spoglądające na nas z uwagą.
A jeszcze kilka godzin temu podziwialiśmy pracownicę portu lotniczego przechodzącą w pięknym kolorowym sarii po hali odlotów. Na ramionach miała jedynie naszywki informujące nas o tym, że jest na służbie.
No cóż, wracamy do naszej rzeczywistości, choć czuję, że byłam w domu.
Już minął tydzień, a my nie możemy się pozbierać. Sama jeszcze nie wiem o co chodzi. Tam gwar, tłum, ruch, tu w porównaniu, pusto na ulicach, jakby wyludnione miasto. Różnicę czyni nie tylko klimat, ale spokój i kompletna odmienność w postrzeganiu wartości tego świata. Z perspektywy tej podróży, każdy z nas zapewne inaczej rozumie dziś stan określany jako, być czy mieć.
Artykuł publikowany w 10 i 11 numerze Nieznanego Świata 2008r pod tytułem Ezoteryczna Wyprawa do Indii.